wtorek, 24 maja 2011

Komiks i wolność słowa - konferencja w Izraelu

Jak zdążyłam się już chyba pochwalić nie raz i nie dwa, uczestniczyłam w konferencji „Komiks, cenzura i wolność słowa" organizowanej przez izraelski uniwersytet Ben Guriona i Muzeum Komiksu i Karykatury. Wprawdzie teoretyczne rozważania nad komiksem nie są do końca moją domeną (delikatnie mówiąc), ale zostałam zaproszona, nie mogłam więc powiedzieć „Eeee, wolę siedzieć w Warszawie i męczyć się z katarem siennym”. 14 maja wyruszyłam w drogę.


Tutaj zdjęcia z Okęcia, które nie nazywa się już Okęcie, tylko Port Lotniczy im. Fryderyka Chopina, ale ja wolę starą nazwę i będę jej używać zawsze. Przedstawia ono ostatnie minuty przed mało dekoracyjnym rozpłynięciem się we łzach z powodu: panicznie boję się latania, a skoro leciałam tyle razy i nie spadłam, to rachunek prawdopodobieństwa działa na moją niekorzyść.

Kontrola bezpieczeństwa jest zabawną procedurą w porównaniu z tym, co spotkało mnie (i spotyka wszystkich) w Izraelu (skanery, rentgeny, wypakowywanie bagażu sztuka po sztuce przy celnikach, ludzie z karabinami, szyby zdolne znieść detonację, kilka przesłuchań i dziwne urządzenia wyglądające jak chusteczki odświeżające na patyku, którymi przemacano całość mojego dobytku). Oraz krótki dialog powitalny: C (jak celnik): Pierwszy raz w Izraelu? W jakim celu? O (jak Olga): Na konferencję komiksową. C (skrajne niedowierzanie): Konferencję? Komiksową? (ponura minuta ciszy). Komiksową???

Przyleciałam w niedzielę nad ranem, początkowo nie było dla mnie miejsca w hotelu, ale zanim wygłosiłam żarcik, że to tak jak dla Maryi i Józefa w Betlejem, wyobraziłam sobie na szczęście proces deportacji, a w tym czasie kwestia rezerwacji wyjaśniła się na moją korzyść. Toteż następnego dnia rano, rześka i wesoła w obliczu wolnego dnia przedkonferencyjnego, pognałam na plażę, która znajdowała się tuż obok. Muszę bowiem wyznać, że to właśnie było głównym magnesem ciągnącym mnie do Tel Avivu. Morze, żadne tam komiksiki.

Morska bryza, za falą widać Jaffę – starą część Tel Avivu, twierdzę krzyżowców zbudowaną na dwunastu warstwach ruin. Tak powiedział oprowadzający nas ostatniego dnia Ofar Bernstein, dla mnie „Jaffa” znaczy „pomarańcza” i nic tego nie zmieni.

Trochę wieżowców przy plaży, dzięki którym mogłam orientować się nawet z daleka, gdzie dom mój, znaczy się hotel (panowała w nim jednak atmosfera kursów biblijnych, spotkań wspólnotowych, a wszędzie grasowały grupy odmienionych duchowo pobytem w Jerozolimie turystów, więc słowo dom nie jest tak nie na miejscu).


Mur graniczny powstrzymujący gołębich osadników, na kolejnym zdjęciu ptak wydający odgłosy tak przenikliwe i urocze, że po przebudzeniu wzięłam go za alarm samochodowy.

Palmy. Taką fotografię muszę mieć z każdego wyjazdu. Nie wiem, co mnie tak fascynuje w tych drzewach, oprócz faktu, że nie ma ich w Polsce, a są wszędzie indziej (włączając w to Irlandię).

Ostatnie ujęcie z wolnej niedzieli, morski kot. Na skałach było ich co niemiara, a wędkarze i joggingowcy karmili je pochowaną uprzednio po kieszeniach karmą. Biegających i łowiących jest na promenadzie dużo, co widać po kształtach tego oto stwora.


Drugiego dnia grupa konferencyjna spotkała się w holu i wraz z pracownikami muzeum komiksu wyruszyliśmy samochodem na uniwersytet (tutaj link do uczestników całej imprezy i tematów ich prezentacji). Ostrzeżono nas, że jest w środku pustyni i że krajobraz i klimat zmienią się w związku z tym drastycznie. Dla mnie wystarczająco drastyczny był już poprzedni wieczór, kiedy to zdejmując sukienkę wieczorem odkryłam, że jestem poparzona do jasnej czerwoności po całym dniu chodzenia, pływania i opalania się bez kremu z filtrem (kto by pomyślał?!). Spodziewałam się więc horroru i Sahary, jednak pustynia okazała się przypominać wyglądem pole po żniwach, a goręcej nie było. Moje lekkie rozczarowanie rozwiało się szybko za sprawą organizatorów, którzy przez następne dwie godziny karmili nas kanapkami z łososiem, rogalikami i poili dobrą kawą, żebyśmy mieli siłę konferować. A potem nastąpiły trzy panele, opisane dokładnie w linku powyżej, trwające do 20.30. Była to doskonała kara dla mnie za staranne omijanie spotkań na wszystkich festiwalach – będąc w towarzystwie ludzi poważnych (sami dr i prof.), a także na środku pustyni, nie mogłam się nigdzie ulotnić (chyba że do atmosfery) i musiałam wreszcie dowiedzieć się czegoś o komiksie (a było czego słuchać). Refleksje moje są następujące: komiksologia w Polsce jest w straszliwych powijakach, o takiej konferencji możemy sobie póki co pomarzyć (chociaż festiwal Ligatura robi w tej dziedzinie kawał dobrej roboty). Wszyscy panowie przywieźli ze sobą swoje książki, przetłumaczone na angielski, liczące przeciętnie po 400 stron i opublikowane w dużych nakładach przez regularne wydawnictwa. Większość z nich może pochwalić się pokaźnymi grantami na swoje badania (tak jak Ofar, który dostał nieprawdopodobny fundusz na podłączanie ludziom elektrod do mózgu, żeby badać jego aktywność podczas lektury różnych typów komiksu). Poczułam się przy tym wszystkim bardzo prowincjonalnie. Kolejna refleksja jest taka, że prezentację robi się w Power Poincie, a nie w postaci pliku wordowskiego okraszonego porcją dziadowskich slajdów (to uwaga do mnie personalnie, a nie do środowiska, ale warto, żebyście wiedzieli. Na świecie nie ma miejsca dla komputerowych leni). Jeżeli w programie jest zaznaczone, że wystąpienie ma trwać do 20 minut, to po upływie tego czasu moderator zacznie patrzeć znacząco ze swojego krzesełka (co mnie zaskoczyło, bo jestem przyzwyczajona do polskiego modelu „nigdzie nam się przecież nie spieszy, a trzymanie się programu jest dla frajerów). To tyle. Mój referat był ostatni tego dnia, zamiast pytań z sali były więc już pytania przy kolacji (m.in. dlaczego komiks zaangażowany musi być taki brzydki). Samego tekstu nie publikuję (chwilowo), bo nie mam ochoty rozbełtywać bajora komiksu kobiecego.

To małe coś ubrane jak stara ciotka to ja (chronię poparzone ciało przed słońcem, ok?). Obok mnie Yael Sagiv, która wygłosiła bardzo błyskotliwy referat o Invisible Woman.

Poniżej dwa niezwykle fachowe zdjęcia przedstawiające jeden z uniwersyteckich ogrodów nocą i plecy uczestników tłoczących się wokół stołu z przekąskami.



Sceną drugiego dnia była Mediateka w Holon (jest to albo dzielnica Tel Avivu, albo miasto położone tak blisko, że jest jak dzielnica), ale najpierw zwiedziliśmy Muzeum Komiksu i Karykatury, bardzo małe, ale perfekcyjnie zorganizowane przestrzennie i koncepcyjnie.

Magnetyczna ściana z historią komiksu. Na stałe namalowana jest na niej linia czasu, pokazująca ważne wydarzenia historii powszechnej, a także te związane z rozwojem druku i poligrafii. Większość tablic poglądowych dotyczących komiksu można odczepić i wręczyć dzieciom zwiedzającym muzeum, aby je sobie obejrzały, zapamiętały i same umieściły w odpowiedniej kolejności na osi.

Sala poświęcona zasłużonym rysownikom izraelskim. Każdy z nich ma na ścianie swój biogram, obok stoliki, na których pod szkłem znajdują się oryginalne szkice i przybory do rysowania, więc siadając przy takim warsztacie mamy w zasięgu ręki prawdziwe MPK (przypominam: Miejsce Pracy Komiksiarza). Ale to jeszcze nie koniec, gdyż, jak powiedziała pani dyrektor Galit Gaon, muzeum powinno być przestrzenią spotkań – a więc po drugiej stronie ścianki z biogramem znajduje się ekran, słuchawki i wygodne krzesło. Siadamy i słuchamy, jak autor opowiada o swojej pracy.


Podczas naszej wizyty wystawa główna poświęcona była graficznej stronie historii powstania Izreala, pracownicy ofiarnie tłumaczyli nam na żądanie wszystkie opisy. Ja ograniczę się do zaprezentowania obrazków.



Muzeum znajduje się w budynku, w którym poprzednio była biblioteka. Pani dyrektor bardzo narzekała na brzydkie okna z paskudnym widokiem na mur, ale i na to znalazła się rada (brzmię jak jakiś socjalistyczny narrator, wiem). Okna są zaklejone pracami współczesnych komiksiarzy, nadrukowanymi na folii, a repertuar zmienia się co pół roku. Służą też jako lightboardy podczas warsztatów z dziećmi, którym łatwiej czasem zacząć od przekalkowania fragmentu już istniejącego komiksu niż mierzyć się z całkowicie pustą kartką.

Tutaj komiks Illany Zeffren, w których jej własne koty, Rafi i Spaghetti, rozmawiają o związkach, polityce i mniejszościach seksualnych. Illana pokazywała je na panelu podczas drugiego dnia, z angielskim tłumaczeniem i jestem urzeczona (a ostatnio rzadko mi się to zdarza).

Pracownia dla dzieci, położona w samym środku muzeum – bo wg słów Galit Gaon inwestowanie w dzieci jest podstawą i nie można ich spychać do salki na obrzeżach budynku – powinny być w centrum muzeum i czuć się jego częścią. To samo dotyczy rodziców, którym konstrukcja wystawy pozwala na bieżąco uzupełnić wszystkie zapomniane informacje z historii zarówno komiksowej, jak i powszechnej, tak, aby mogli w pełni pomagać dziecku w rozumieniu widzianych treści.

Na koniec sklepik komiksowy, gdzie uczestnicy wycieczki utknęli dokumentnie ( a i ja nie uniosłam pełnego portfela). Muzeum słynie też z imponujących archiwów, umieszczonych na niższych poziomach, ale tam już nas nie wpuszczono, pewnie dlatego, że wielu naukowców jest też zapalonymi kolekcjonerami.

Korzystając z utknięcia wycieczki przedstawiam wielkie fioletowe drzewo, bo nie ukrywam, że oprócz mórz i plaż najbardziej interesują mnie rośliny i zwierzęta, na temat których miałam bardzo ciekawą rozmowę z przedstawicielką fundacji Konrada Adenauera, która uratowała mnie kremem na oparzenia. Jak się dowiedziałam, poparzenia słoneczne są charakterystyczne dla Izrealczyków o świeżo europejskich korzeniach. Na każdym kroku zresztą ktoś mówił mi, że jego rodzina pochodzi z Polski i nie wiedziałam, czy mam na to reagować uśmiechem (ach, ten nasz uroczy wspólny kraj) czy raczej ponuro milczeć (przodkowie spaleni w stodole czy coś w tym stylu).

Na drugim cyklu paneli przeważali komiksiarze prezentujący swoje dzieła, co było dla mnie bardziej interesujące. Szczególnie urzekł mnie Amitai Sandy, który nie miał prezentacji, a równie dziadowskie slajdy jak ja, co natychmiast podbudowało moje ego, poza tym wspomniana Illana Zeffren i Mysh, którego komiks – haiku prezentuję na zdjęciu, nie tylko dlatego, że zawiera piękne, nagie ciało. Komiks – haiku! Prawie wybuchła mi głowa. Ale ja na to NIE wpadłam, więc już trudno, musi mi wystarczyć moja silva rerum.

Pokazałam co miałam w folderach: komiks, album, ilustracja, pamiętnik, tłumacząc dymki na bieżąco na angielski i obiecując sobie, że następnym razem (pfff) przygotuję się profesjonalniej. Przypominam: podstawa prezentacji naukowej – Power Point. Podstawa prezentacji komiksowej – przetłumaczenie swoich bazgrołów na angielski. Sala jednak śmiała się tam, gdzie trzeba. Nie jest to utrwalone na zdjęciach, ale tak było. Przysięgam.

Potem dostaliśmy jeszcze więcej kanapek, kawy i ciastek i cała impreza się zakończyła. Odbyłam jeszcze nocny spacer po Jaffie z panami naukowcami, którzy żartowali, że mam dzięki nim cudowny miesiąc poślubny, straszyli mnie wężami (w krzakach), polecali komiksy, które muszę przeczytać dla swojego prawidłowego rozwoju (już zamówione) i prawie czekałam, aż zaczną mnie szczypać w policzki i przestrzegać przed nocnym chłodem (to nie żart: nasza przewodniczka po uniwersytecie ok. godziny 20 włożyła długie, wełniane rękawiczki, narzekając na zimną wiosnę). Jeszcze tylko kucharz hotelowy krzyczał za mną z płaczem, że nie zjadłam swojej chałwy. Jeszcze tylko celnicy grozili mi karabinami. Jeszcze tylko prawie zwymiotowałam ohydnym śniadaniem LOTu pod okiem starych, skwaszonych stewardess. I już po chwili byłam w domu, czytając relacje z Komiksowej Warszawy i snując rozmaite niekorzystne analogie. Do wielkiego świata komiksowego jeszcze nam daleko, podobnie jak LOTowi do Lufthansy.

Dziękuję za uwagę, dziękuję też Instytutowi Polskiemu za opiekę i kieszonkowe oraz Agnieszce Palińskiej, która zgłosiła moją kandydaturę.

Zdjęcia z panelu pożyczyłam od Antala Bayera, który też napisał relację, bardzo przydatną, jeżeli znacie węgierski.

8 komentarzy:

  1. Bardzo.Naprawdę bardzo:) w sensie, że podoba się relacja:) zazdroszczę trochę tego Tel Awiwu, ale w sumie u nas tez najzimniej nie było:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kot Morski wygląda trochę jak Jabba :)

    OdpowiedzUsuń
  3. zajefajnie że też się z Tobą mogłem wycieczkownąć i deczko oświatnąć. dzięksi:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Super!!!
    Kocisko jest rewelacyjne ;)))
    że też się nie sturlał z tej skały ;D

    OdpowiedzUsuń
  5. fiu, fiu - pozazdrościć..
    podoba mi opowiedziana przez Cię relacja ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Bomba! (nomen omen)

    A teraz daaaaaajesz referat o komiksie kobiecym!

    OdpowiedzUsuń
  7. "że to tak jak dla Maryi i Józefa w Betlejem" Hahaha :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Miałem w połowie napisać tl;dr ale nie dałem się! ;) Muzeum imponujące, relacja jak zwykle urocza. :)

    OdpowiedzUsuń