poniedziałek, 27 lipca 2009

Komiksowy Kampinoski Rajd Rowerowy Hardkorowy Cośtam Cośtam

Hejże, mówi się, że człowiek nie jest herosem, tylko człowiekiem, ta prosta zasada nie ma jednak zastosowania, jeżeli chodzi o komiksiarzy! A przynajmniej Janka Mazura, Wondera, Daniela, Jacka i mnie. Nie zważając na ponownie niesprzyjającą pogodę przejechaliśmy 60 km po piachu, błocie, wodzie, kocich łbach, korzeniach, chodnikach i trasach szybkiego ruchu oraz rozmaitej jakości poboczach, co więcej, przez większość czasu nie mieliśmy pojęcia, dokąd właściwie jedziemy. Taka postawa zasługuje na szacunek!

A oto relacja, zdjęcia Jacka, tekst mój, muzyka szwagra.

Pomimo przeciwności Jacek dociera punktualnie nie tylko do Warszawy, ale i na plac Wilsona.



Plac Wilsona, drobna konsternacja, gdyż okazuje się, że nie mamy mapy. Robocza trasa wg Daniela, "Chomiczówka, Chomiczówka, tak jak 700, KAMPINOS" okazuje się być właściwym wyborem...



... i docieramy do Puszczy punktualnie w porze deszczowej.



Jeżeli ktoś spodziewa się ciekawostek przyrodniczych i krajoznawczych, nie ma na co liczyć. Nie zwiedziliśmy i nie obejrzeliśmy NIC - cały czas pędziliśmy przed siebie, nie wiadomo gdzie i po co, ale było to dość zabawne.




Daniel usiłuje umieścić drzewo w pierwotnym położeniu.



A tu najpiękniejsza kreacja dnia, niestety nieco nieostra - szlafrok deszczowy.



Na jedynym popasie prowadzę warsztat "Ekstremalna Bulimia, czyli jak zwymiotować na huśtawce i złapać to z powrotem".



Nadludzie w komplecie, zawołanie bojowe "LURPAK!!!"






Komary rypią, a my orientujemy się, że właśnie minęliśmy cmentarze w Palmirach podczas szaleńczego podjazdu pod górę po piachu i kocich łbach, więc możemy sobie co najwyżej obejrzeć wioskę.



Asfaltowy zjazd do Palmir. Daniel z narażeniem życia uwiecznia poszczególnych uczestników. Nie pada. Happy times.



Prażynka o smaku naturalnym wdzięcznie i naturalnie rozpuszcza się w kałuży. W dokumentacji fotograficznej brak "soku" Dodoni, którym raczył się Wonder, ale my będziemy pamiętać...



Wracamy do Warszawy - za chwilę zobaczymy, że zostało nam do pokonania jedyne 25 km (do granic miasta, nie do końca wyprawy, oczywiście). Ale póki co - happy times!



Podczas odpoczynku przed liceum Daniela (nieoczekiwany punkt programu) mieliśmy okazję sprawdzić, kto z nas jest bardziej człowiekiem na podstawie książki "Czarne Stopy"...





... a Daniel, niczym Marceli Szpak dziwi się światu, zażył kąpieli w kałuży (reszta zdjęć jest zbyt śmiała, by je opublikować...)



Ostatnim punktem programu było celebrowanie ujścia z życiem z kampinoskich bezdroży w barze "Pod Rurą", jednak te wymizerowane twarze nie byłyby miłym widokiem dla moich kochanych czytelników, pozwolę sobie więc zakończyć w tym miejscu.

Wnioski końcowe:

Głęboki podziw dla Janka, który się nie zmęczył i nie ubrudził
Podziękowania dla mojej siostry i Justyny Musialskiej, które zapewniły 2/5 uczestników rowery
A co jakby w lesie był Predator?

5 komentarzy:

  1. Olga, na tym zdjęciu przy mapie jesteś przed, czy już po samobójczym zamachu?

    OdpowiedzUsuń
  2. tja, też się zastanawiałem czy nie krzyczeć "Allah Akbar" do przejeżdżających ludzi ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Gdyby w lesie był predator, z braku Murzyna, pierwszy zginąłby ten uczestnik wyprawy, który wiecznie ciągnął się z tyłu :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Oczywiście, że jestem po, mój duch wiecznie pokutuje jednak wśród wielbicieli komiksików.

    OdpowiedzUsuń
  5. gdyby w tym lesie był predator, to byłby też terminator

    OdpowiedzUsuń